wtorek, 30 września 2014

Wracam do pisania


Popijanie wina w ciepłe popołudnie.  Do czorta, dlaczego nie wypić lampki o poranku?!  Gustavo spod Montefalco, właściciel rzeźni i winnicy, pije co najmniej dwie butelki dziennie.  Rozumiem, że przez cały dzień daje mu to poczucie ciepła w członkach i dobry humor.  Gustavo pije swoje wina, ekstraktywne Sagrantino, nieco lżejsze Rosso..., niestety nie mam jeszcze jego butelek w magazynie, bo zawiłości rozliczeń akcyzy w Unii nieco przerastają jego kierowniczkę do spraw eksportu, która nie może mi uwierzyć, że sposób jaki proponuję jest zgodny z prawem.  Włosi widać boją się swojej policji finansowej, choć może byśmy ich o to nie podejrzewali...

Nie tylko w Polsce spotkałem się z ludźmi, którzy po prostu nie uznają win białych.  Przez dłuższy czas zgadzałem się z nimi, aż natkąłem się na wina Dionigi'ch, gdzie z białych robią głównie grechetto.  Ale jak robią!  Najlepsze z ich stajni, zachowując świeżość i smak owoców, tak poszukiwany w białym winie w gorący dzień, mają głębię, jakiej nie powstydziłoby się wiele win czerwonych. 

Wpis to niezwykle chaotyczny, ale mówię tylko, że wracam do pisania o winie i nie tylko...

piątek, 4 lipca 2014

Murzyn na wsi

Nie widziałem Clos Centeilles latem, w pełnym słońcu.  Przyjechałem do Campagne około jedenastej, dzień był wilgotny i pochmurny, na szczęście nie padało.  Patrycja, właścicielka posiadłości, przywitała się i powiedziała, że musi biec, bo właśnie trzeba wyciskać winogrona.  Dodała, że mógłbym pomóc, bo akurat wyciskają nogami, zgodnie ze starymi procedurami.  Zanim odpowiedziałem, pobiegła, a mnie przywitała osoba, której nie spodziewałbym się nigdy tam zobaczyć.  Kogóż to nie spodziewałbym się zobaczyć w zabitej dechami wsi, a właściwie, w osadzie oddalonej od najbliższej wiochy o około pięć kilometrów? Ano, wyszła mi naprzeciw czarnoskóra dziewczyna, którą po akcencie sklasyfikowałem jako nowojorczankę.


Tammy przyjechała do Campagne de Centeilles pół roku wcześniej, wiosną, i pomagała Patrycji w pracy w winnicy za darmo, żeby nauczyć się wszystkiego o wytwarzaniu wina.  Po powrocie do Stanów Tammy chce pracować u jakiegoś znaczącego importera win i daj jej Boże dużo szczęścia i klientów!  Chciałbym, żeby wino sprzedawała mi osoba, która przeżyła sezon pracując nad krzewami, przycinając je, zbierając owoce, doglądając wytłaczania soku z winogron.  Niewielu w świecie chyba takich sprzedawców znajdziemy, znających swój temat od podszewki.  Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy jedyna osobą, z którą możemy porozmawiać jest jakiś anonimowy młodzieniec z słuchawkami na uszach, rozliczany od tempa załatwiania spraw przez telefon.  Młodzieniec, jako że w perspektywie mający rychłe zwolnienie z pracy, nie przykładający żadnej uwagi do słów, które do niego mówimy, ani nawet do swoich własnych, bo te nawet własne nie są, a pochodzą ze skryptu spisanego przez kierownika, albo nawet jeszcze przez kierownika kierownika.

Tammy jest już w domu, pewnie kupuje i sprzedaje wino, opowiada klientom o taninach, sposobach fermentacji i szczepach winnych, a w duchu pewnie tęskni do Campagne, gdzie musi być zimno, gdy zawieje jesienny wiatr, a ściany domostwa dziurawe, a wilgoć do wnętrza się przedostaje i zostaje na stałe, dopóki jej wiosną nie przegoni słońce. 

Winu dobrze w takich warunkach.  Leży w butelkach w piwnicach, dojrzewa i tylko Patrycja wie kiedy je dla nas stamtąd wydobyć.  Bo wino pić trzeba, gdy się do tego nadaje, czasem od razu, czasem po paru latach, czasem odczekać potrzeba i lat osiem.
A hortensja?  Właśnie kwitnie w moim ogrodzie...

(kanato.wino@gmail.com; 601 25 84 20)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

The Sun also Rises


Wszędzie na Ziemi Słońce zachodzi we właściwy sobie sposób.  Wschodzi zapewne też w sposób sobie właściwy, ale nie dane jest mi zbyt często tymi zjawiskami się radować, gdyż wtedy to właśnie poduszka jest najbardziej miękka, a kołdra najlepiej dopasowuje się do ciała.  Zachody Słońca to jednak moja specjalność.  W pociągu do Łodzi, najczęściej w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie musiałem czekać na przesiadkę, zamieniając jeden kowbojski pociąg ciągnięty jeszcze przez lokomotywę, na inny, który niekiedy też musiałem zmienić w Koluszkach, tak, że 150-kilometrowa trasa trwała około sześciu godzin; tak więc w Tomaszowie siedziałem patrząc w zachodnie niebo i cieszyłem oczy łososiowym niebem, na tle którego słupy telegraficzne i ogołocone z liści drzewa stawały się prawdziwie czarne.  Ta czerń mnie wtedy pasjonowała.  Doskonała monochromatyczna grafika na tle polskiego nieba.

 
Od razu przychodzi mi na myśl dyskusja Hrabiego z Tadeuszem na temat malarstwa.  Hrabia dowodził, że tylko w Italii niebo malarzom sprzyja, daje im światło potrzebne do prawdziwie pięknej sztuki.  W Polsce, czy raczej, na Litwie, niebo chmurami pokryte, kapryśne, nie dla malarzy prawdziwych...  Cóż, Hrabia to kosmopolita, Tadeusz, miejscowy prostaczek (choć szlachetnego rodu), więc  z kim miałbym się zgodzić?  Nasze zachody słońca to dramat, czasami brutalny na niebie, w Italii zaś łagodność i miękkość - cóż wybrać?  Italskie pejzaże tłem były niezliczonych obrazów i fresków, naszymi jakoś nikomu nie chciało się zachwycić.  Pewnie jak mnie wschody Słońca przechodzą przed nosem niezauważone, malarzom takim jak Peruggino, Piero della Francesca, czy Pinturicchio, przed nosem przeleciały nasze nieba zachodnie, bo nie wiedzieli nawet, że w kraju, gdzie żyją wilki są też ludzie, a Słońce tu też zachodzi.  Mona Lisa, z Wisłą wijącą się za plecami w okolicy Kazimierza, być może byłaby piękniejsza, ale Leonardo przegapił okazję przez swoje wygodnictwo.  Nawet w Amboise, gdzie umarł, nad Loarą, nie mógł zobaczyć jak w Tomaszowie zachodzi słońce.

Co stracili malarze w Polsce, odzyskuję ja w Italii i Francji.  Przywożę to, czego u nas nie ma i, nawet dzięki globalnemu ociepleniu, którego nikt nie widział, nigdy u nas nie będzie.  Wino rośnie tam, gdzie je wsadzić, ale trunek przedni z niego otrzymać można tylko w kilku miejscach na świecie.  Nowoczesna spedycja pozwala nam to dziś ignorować, pić wino w Polsce można, a najlepiej to dobre... ode mnie.



 
(kanato.wino@gmail.com; 601 25 84 20)

środa, 18 czerwca 2014

Kare wino

Ziemia nie musi być  bardzo  żyzna, żeby krzewy winne mogły dobrze rodzić.  Nawet lepiej, gdy żyzna nie jest, winogrono musi wtedy szukać pokarmu głęboko w ziemi, im głębiej tym lepiej, tym ciekawsze smaki nam się pojawią.  Smakując wino poznajemy całą geologię terenu, na którym jest uprawiane.  Im więcej minerałów, tym smaczniej, tym ciekawiej.  To dlatego tak ważne jest skąd wino pochodzi.

 
Podobnie jak ludzie, winne krzewy osiągają szczyt swoich możliwości około czterdziestki, chociaż w niektórych miejscach osiemdziesięcioletni staruszkowie rodzą grona niebywałe.  Jak na przykład w Chateau Lamartine, skąd przywiozłem kilka win z apelacji Cahors.  Najlepsze z ich win - Expression - robione jest wyłącznie z krzaków ponad 
osiemdziesięcioletnich, jednych z pierwszych zasadzonych w okolicach Cahors po pladze filoksery.  Przeglądałem stare dokumenty, pokazane mi przez Alaina, właściciela winnicy, wyliczające winiarzy, którzy stracili wszystko przez owada, który o mało nie unicestwił całej kultury picia obszaru Morza Śródziemnego.  Dokumenty sporządzone dla rządu Francji, który miał odwagę wziąć się za bary z tym problemem, rządu, który znalazł środki na walkę z zarazą i na pomoc dla producentów.  Oczywiście część winnic bezpowrotnie zniknęła (ok. jednej trzeciej), rodzina Alaina przez 20 lat zajmowała się budownictwem, jednak po sprowadzeniu z Nowego Świata odmian odpornych na zarazę, rodzina Gayraud podjęła trud odbudowania winnic.  Między innymi dzięki nim możemy cieszyć się nadal "czarnymi winami" z Cahors, opartymi o szczep Malbec, jakże często dziś nam znany wyłącznie z Argentyny.

 
Gdy próbowałem wina w Cahors zdumiony byłem tym, że smaki jakie pojawiały się w kieliszku nie dawały się łatwo zdefiniować.  Na pewno każdy wyczuje tam świeże owoce, najpewniej śliwki, ale część tego, co się w tych winach dzieje sięgnęła głębiej w, zdawało by się zapomniane, obszary doznań.  Wspomniałem dzieciństwo i aromaty być może ciast babci, być może kompotu z przedszkola, który wtedy napawał mnie obrzydzeniem z racji rozgotowanych owoców i niedostatku cieczy w szklance.  Teraz to wspomnienie obudzone zostało łykiem czarnego Malbeca.  Dla takich wrażeń warto sprawić sobie cały zapas butelek z Lamartine...

piątek, 13 czerwca 2014

Dionizos znaczy Dionigi


Kto to jest Dionizos?  Wydawałoby się, że każdy wie, ale gdy uczyniłem taki komentarz w rozległej piwnicy Roberto, usłyszałem, że większości turystów trzeba to wyjaśniać.  Mówiła Carolina, żona Roberta, jednocześnie dziwiąc się, że będąc tak młodym (46 lat), mam już dwójkę dzieci, i że oboje z nich to nastolatki.  Roberto jest moim rówieśnikiem, a ma dopiero jednego syna w wieku około 2 lat.  Coś musi być prawdy w twierdzeniu, że Włosi późno wylatują spod skrzydeł matki, przy czym Roberto wcale nie wyleciał, a jedynie sprowadził żonę do swego gniazda.

Dionizos, gdyby chciało mu się dziś chodzić z nami po ziemi, wyglądałby jak  Roberto.  Szeroka, szczera twarz, mocna postura, silne ręce.  Wszystko to zwieńczone długimi, czarnymi włosami, spiętymi w kitkę z tyłu głowy.   Z ojcem i bratem robią znakomite wina w winnicy na granicy obszaru Sagrantino di Montefalco.  Z okien na północ muszą patrzeć na posiadłość Ferrari, która czerwonym klinem o wysokości chyba 20 metrów, wbitym obok budynku w kształcie latającego spodka, szpeci krajobraz i widok na Asyż.

 
A Dionizos? Dziś nazywa się Dionigi i wytwarza Sagrantino w pobliżu miasteczka Bevagna, na północ od Montefalco.  Życie Włochów jakby trwa niezmiennie w rytmie bogów olimpijskich i czuć to namacalnie, gdy się tam z nimi chwilę porozmawia.  Nieważne, że może na półwyspie częściej używano imienia Bachusa, rodzina o takim nazwisku musi kontynuować tradycję przyniesioną ludziom przez istoty wyższe.

Trwanie historii w Italii dało mi o sobie znać koło stacji benzynowej,  na dróżce wiodącej od kapliczki Madonna della Pia do Asyżu.  To tam Święty Franciszek głosił swoje kazanie do ptaków, co upamiętniać ma mikroskopijna kapliczka po drugiej stronie drogi.  Agostino mówił o tym wydarzeniu, jakby sam był jego świadkiem;  pewnie przejeżdżał tamtędy swoją Skodą, gdy Franciszkowi zebrało się na filozofowanie dla braci mniejszych.  Zatrzymał samochód na stacji i lejąc benzynę słuchał świętego.  To pewnie wtedy pokochał ubogiego mnicha w podartym habicie; do dziś mówi o nim z podziwem i szacunkiem, jakiego nigdy nie widziałem w Polsce.  Franciszek, cóż z tego, że żył osiemset lat temu, jest jednym z nich, w nim rozpoznają siebie i mają z tego pociechę. 

Mimo upływu dekad, wieków i tysiącleci, żyje się tam podobnie.  Nieważne, że czasem podróżuje się na grzbiecie osła czy konia, a czasem pieszo, bądź rowerem.  Nawet jazda Ferrari nie zmienia tej ziemi i ludzi w nią wrośniętych.  Franciszek zostawił po sobie ślad koło stacji benzynowej,  Dionizos zostawił Roberta, żeby cieszył innych przepysznym winem.  Sagrantino Passito, królewskie wino z Montefalco, przez wieki kupowano do Watykanu jako wino mszalne.  Święte Grono (sacra znaczy święta) zesłane przez Dionizosa na Ziemię, służyło długo namiestnikowi Boga w wiecznym mieście, a teraz cieszy nas, którzy pijemy wino z miłością.  I umiarem.

kanato.wino@gmail.com

czwartek, 5 czerwca 2014

Sztuka życia


Jak się żyje w miejscu oddalonym od najbliższej wsi o pięć, sześć kilometrów?  We wsi Siran nie ma banku, może są ze dwa sklepy, nie ma bankomatu (co sprawdziłem, gdy musiałem zebrać więcej gotówki, żeby zakupić trochę więcej butelek wina).  We wsi Siran jest może ze sto domów stłoczonych przy wąskich uliczkach, tak jakby kamienne domy zrodziły się tu nieświadome ogromu przestrzeni rozciągającej się poza wsią.  Samochodem przejechać przez Siran nie jest łatwo, wręcz można zabłądzić w labiryncie uliczek, nie jest też łatwo odnaleźć drogę do Campagne de Centeilles, wymaga to błądzenia i kilku telefonów do Patrycji, albo Christophe'a, bo nie wiadomo kto odbierze komórkę.
 
 

Christophe uczy się o winie, chce się nim zajmować , choć zaczął od handlu stalą.  Uczy się od Parycji, właścicielki niezwykłej winnicy, gdzie wino robi się według starożytnych receptur i z gron, których nikomu już nie chce się uprawiać.

Często zastanawiam się co robi Patrycja w Campagne de Centeilles zimą.  Nie wiem dokładnie jak wygląda kalendarz producenta wina, ale sądzę, że w styczniu czy lutym może być trudno znaleźć sobie zajęcie w polu.  Być może trzeba wtedy butelkować kolejne roczniki, być może trzeba jeździć na targi wina i przekonywać kręcących nosami handlarzy, że mój towar wart jest tej ceny.  Towar Partycji na pewno jest wart.  Możecie to sobie udowodnić bardzo prosto - napiszcie, zadzwońcie, a przywiozę gdzie i kiedy trzeba.

 
A może trzeba po prostu posiedzieć w domu, zapalić w kominku i popatrzeć na mały kościółek w polach winogron, zadumać się nad szczęściem tego kawałka ziemi, który wojny nie widział od czasów Simona de Montfort, bezwzględnie tępiącego tam herezję katarską?  Osiemset lat bez wojen, jakoś musi wpływać na ludzi tam mieszkających.  Nie wiem jeszcze na czym to polega, ale mam wrażenie, że posiedli najważniejszą z umiejętności potrzebnych ludziom, umiejętność dobrego życia.

W winach Patrycji można poczuć czym jest dla nich życie: ciężką pracą prowadzącą do przyjemności i dobra.  To jest miejsce, gdzie winogrona otulają trzynastowieczny kościółek, to miejsce gdzie możliwe jest połączenie przyjemności z wiarą.  Tam nadal odprawia się mszę co niedziela i do butelek wlewa co roku przepiękny trunek.  Zapraszam, jest u mnie tego namiastka...

czwartek, 22 maja 2014

Wróble na patyku

Dziś będzie też o winie, ale zaczynam od czegoś innego. 

Obserwowałem wczoraj, po raz pierwszy w życiu, jak małe ptaszki odważnie porzucają rodzinne gniazdo i uczą się samodzielności.  Pod dachem, w nieużywanym koszu rynny, wczesną wiosną uwiły sobie gniazdo mysikróliki.  Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to najmniejsze ptaki w Polsce, mniej więcej pół wróbelka.  Dorosłe mają na środku głowy żółty czub, który upodabnia je do małego punka.

Otóż, ni stąd ni zowąd, przy obiedzie spożywanym na tarasie, usłyszeliśmy jak coś zjeżdża po rynnie, mały mysikrólik po efektownym ślizgu natychmiast próbuje wlecieć do biblioteki.  Pierwszy raz w życiu uderza głową o szybę i choć tego zjawiska nie rozumie, uczy się szybko, że w tym kierunku nie uda mu się polecieć.  Posiedział więc przy oknie kilka minut, troskliwie obserwowany przez naszą rodzinę, wymienił kilka zdań z rodzeństwem, które nie odważyło się wystawić dzioba z gniazda i ruszył w świat, to znaczy doleciał do płotu, uzyskując pułap około dwudziestu centymetrów nad źdźbłami złowrogiej trawy.

Bracia i siostry w gnieździe wołali go, niepokoili się, aż w końcu wysłali jednego na brzeg kosza.  Przysiadł, zachwiał się, podleciał w kierunku ściany i, mimo iż była, jak to ściana, pionowa, przysiadł na niej.  Oparł jedną łapkę na pajęczynie, a ta go utrzymała!  Wiemy już po co na świecie są pająki.  Stamtąd drugi pisklak ruszył w świat, najpierw lądując między liśćmi funkii, potem dalej w stronę płotu, jednak bez szans, żeby spotkać się z bratem.

Było ich pięć, jeden po drugim ruszyły w świat, gnane nie wiem czym, bo chyba nie tylko ciasnotą rodzinnego gniazda.  Coś im każe wyjść z ciepłego, bezpiecznego gniazdka i ruszyć w przestwór, gdzie spotkają się z morderczą szybą w oknie, skrzeczącą sroką, bezlitosną kuną czy kotem.  Nikt nie będzie ich uczył gdzie znaleźć jedzenie, nikt śniadanka im nie przygotuje, nikt nie ostrzeże, że za kilka miesięcy będzie zimno i z jedzeniem będzie krucho.  A jednak idą i zdobywają świat.

 
Ileż razy ludzie nie mają na to odwagi?!  Iluż to z nas przywyka do śniadanka mamy tak bardzo, że nie zaryzykuje jego utraty i nie zrobi w życiu kompletnie nic?  Za dużo myślimy, jak sądzę, za dużo kalkulujemy i planujemy, i kiedy przychodzi do decyzji po prostu jej nie podejmujemy, tracąc szansę na lot nad trawnikiem...

Blog, było nie było, o winie, więc na koniec dochodzę do wina.  Razu pewnego, w pięknym miasteczku Bevagna, obok którego święty Franciszek głosił ptakom kazanie (o tym muszę też kiedyś napisać), zamówiliśmy obiad w osterii (zainteresowanym mogę podać nazwę pod warunkiem skomentowania bloga lub zamówienia wina).  Jednym z zamówionych dań, jak z trudem odczytaliśmy, był szaszłyk z dzika.  Trafił na stół, bo chcieliśmy się zemścić na dziczym rodzie za buta, którego nam zżarły poprzedniej nocy - nie powinniśmy byli zostawiać zapoconych buciorów przed drzwiami, ich zapach przyciągnął te nocne bestie!  Między kawałkami mięsa, które wyglądało na wieprzowinę, nadziane były byty, które zidentyfikowaliśmy dopiero po zjedzeniu kilku w całości; były to pisklęta chyba wróbla, a może gołębia.  Nie doceniliśmy jednak przewag tego ekstremalnego dania, bo kucharz wszystkie potrawy posypał grubą ziołową solą.  Wielkością pieczone ptaszki przypominały moje mysikróliki.  Choć sam w życiu nie wpadłbym na pomysł, że te maleństwa można zjadać, ba, że można je serwować w restauracjach, muszę przyznać, że z uznaniem niejakim myślę o mieszkańcach ziem włoskich: nadal żyją wraz ze swą naturą i historią, bo czymże innym może być mały ptaszek nadziany na patyk, jak nie wspomnieniem biedy okrutnej, zmuszającej do zjadania wszystkiego, co tylko jadalne? 

W takich razach sprawdza się moja maksyma, że nieważne co jesz, ważne czym popijesz.  Sagrantino zmaże każdy chybiony smak czy przyprawę.  Sagrantino wystarczy za każdą potrawę.