Obserwowałem wczoraj, po raz pierwszy w życiu, jak małe
ptaszki odważnie porzucają rodzinne gniazdo i uczą się samodzielności. Pod dachem, w nieużywanym koszu rynny, wczesną
wiosną uwiły sobie gniazdo mysikróliki.
Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to najmniejsze ptaki w Polsce, mniej
więcej pół wróbelka. Dorosłe mają na
środku głowy żółty czub, który upodabnia je do małego punka.
Otóż, ni stąd ni zowąd, przy obiedzie spożywanym na tarasie,
usłyszeliśmy jak coś zjeżdża po rynnie, mały mysikrólik po efektownym ślizgu
natychmiast próbuje wlecieć do biblioteki.
Pierwszy raz w życiu uderza głową o szybę i choć tego zjawiska nie
rozumie, uczy się szybko, że w tym kierunku nie uda mu się polecieć. Posiedział więc przy oknie kilka minut,
troskliwie obserwowany przez naszą rodzinę, wymienił kilka zdań z rodzeństwem,
które nie odważyło się wystawić dzioba z gniazda i ruszył w świat, to znaczy
doleciał do płotu, uzyskując pułap około dwudziestu centymetrów nad źdźbłami
złowrogiej trawy.
Bracia i siostry w gnieździe wołali go, niepokoili się, aż w
końcu wysłali jednego na brzeg kosza.
Przysiadł, zachwiał się, podleciał w kierunku ściany i, mimo iż była,
jak to ściana, pionowa, przysiadł na niej.
Oparł jedną łapkę na pajęczynie, a ta go utrzymała! Wiemy już po co na świecie są pająki. Stamtąd drugi pisklak ruszył w świat,
najpierw lądując między liśćmi funkii, potem dalej w stronę płotu, jednak bez
szans, żeby spotkać się z bratem.
Było ich pięć, jeden po drugim ruszyły w świat, gnane nie
wiem czym, bo chyba nie tylko ciasnotą rodzinnego gniazda. Coś im każe wyjść z ciepłego, bezpiecznego
gniazdka i ruszyć w przestwór, gdzie spotkają się z morderczą szybą w oknie,
skrzeczącą sroką, bezlitosną kuną czy kotem.
Nikt nie będzie ich uczył gdzie znaleźć jedzenie, nikt śniadanka im nie
przygotuje, nikt nie ostrzeże, że za kilka miesięcy będzie zimno i z jedzeniem
będzie krucho. A jednak idą i zdobywają
świat.
Ileż razy ludzie nie mają na to odwagi?! Iluż to z nas przywyka do śniadanka mamy tak
bardzo, że nie zaryzykuje jego utraty i nie zrobi w życiu kompletnie nic? Za dużo myślimy, jak sądzę, za dużo
kalkulujemy i planujemy, i kiedy przychodzi do decyzji po prostu jej nie
podejmujemy, tracąc szansę na lot nad trawnikiem...
Blog, było nie było, o winie, więc na koniec dochodzę do
wina. Razu pewnego, w pięknym miasteczku
Bevagna, obok którego święty Franciszek głosił ptakom kazanie (o tym muszę też
kiedyś napisać), zamówiliśmy obiad w osterii (zainteresowanym mogę podać nazwę
pod warunkiem skomentowania bloga lub zamówienia wina). Jednym z zamówionych dań, jak z trudem
odczytaliśmy, był szaszłyk z dzika.
Trafił na stół, bo chcieliśmy się zemścić na dziczym rodzie za buta,
którego nam zżarły poprzedniej nocy - nie powinniśmy byli zostawiać zapoconych
buciorów przed drzwiami, ich zapach przyciągnął te nocne bestie! Między kawałkami mięsa, które wyglądało na
wieprzowinę, nadziane były byty, które zidentyfikowaliśmy dopiero po zjedzeniu
kilku w całości; były to pisklęta chyba wróbla, a może gołębia. Nie doceniliśmy jednak przewag tego ekstremalnego
dania, bo kucharz wszystkie potrawy posypał grubą ziołową solą. Wielkością pieczone ptaszki przypominały moje
mysikróliki. Choć sam w życiu nie
wpadłbym na pomysł, że te maleństwa można zjadać, ba, że można je serwować w
restauracjach, muszę przyznać, że z uznaniem niejakim myślę o mieszkańcach ziem
włoskich: nadal żyją wraz ze swą naturą i historią, bo czymże innym może być mały
ptaszek nadziany na patyk, jak nie wspomnieniem biedy okrutnej, zmuszającej do
zjadania wszystkiego, co tylko jadalne?
W takich razach sprawdza się moja maksyma, że nieważne co
jesz, ważne czym popijesz. Sagrantino
zmaże każdy chybiony smak czy przyprawę.
Sagrantino wystarczy za każdą potrawę.