czwartek, 22 maja 2014

Wróble na patyku

Dziś będzie też o winie, ale zaczynam od czegoś innego. 

Obserwowałem wczoraj, po raz pierwszy w życiu, jak małe ptaszki odważnie porzucają rodzinne gniazdo i uczą się samodzielności.  Pod dachem, w nieużywanym koszu rynny, wczesną wiosną uwiły sobie gniazdo mysikróliki.  Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to najmniejsze ptaki w Polsce, mniej więcej pół wróbelka.  Dorosłe mają na środku głowy żółty czub, który upodabnia je do małego punka.

Otóż, ni stąd ni zowąd, przy obiedzie spożywanym na tarasie, usłyszeliśmy jak coś zjeżdża po rynnie, mały mysikrólik po efektownym ślizgu natychmiast próbuje wlecieć do biblioteki.  Pierwszy raz w życiu uderza głową o szybę i choć tego zjawiska nie rozumie, uczy się szybko, że w tym kierunku nie uda mu się polecieć.  Posiedział więc przy oknie kilka minut, troskliwie obserwowany przez naszą rodzinę, wymienił kilka zdań z rodzeństwem, które nie odważyło się wystawić dzioba z gniazda i ruszył w świat, to znaczy doleciał do płotu, uzyskując pułap około dwudziestu centymetrów nad źdźbłami złowrogiej trawy.

Bracia i siostry w gnieździe wołali go, niepokoili się, aż w końcu wysłali jednego na brzeg kosza.  Przysiadł, zachwiał się, podleciał w kierunku ściany i, mimo iż była, jak to ściana, pionowa, przysiadł na niej.  Oparł jedną łapkę na pajęczynie, a ta go utrzymała!  Wiemy już po co na świecie są pająki.  Stamtąd drugi pisklak ruszył w świat, najpierw lądując między liśćmi funkii, potem dalej w stronę płotu, jednak bez szans, żeby spotkać się z bratem.

Było ich pięć, jeden po drugim ruszyły w świat, gnane nie wiem czym, bo chyba nie tylko ciasnotą rodzinnego gniazda.  Coś im każe wyjść z ciepłego, bezpiecznego gniazdka i ruszyć w przestwór, gdzie spotkają się z morderczą szybą w oknie, skrzeczącą sroką, bezlitosną kuną czy kotem.  Nikt nie będzie ich uczył gdzie znaleźć jedzenie, nikt śniadanka im nie przygotuje, nikt nie ostrzeże, że za kilka miesięcy będzie zimno i z jedzeniem będzie krucho.  A jednak idą i zdobywają świat.

 
Ileż razy ludzie nie mają na to odwagi?!  Iluż to z nas przywyka do śniadanka mamy tak bardzo, że nie zaryzykuje jego utraty i nie zrobi w życiu kompletnie nic?  Za dużo myślimy, jak sądzę, za dużo kalkulujemy i planujemy, i kiedy przychodzi do decyzji po prostu jej nie podejmujemy, tracąc szansę na lot nad trawnikiem...

Blog, było nie było, o winie, więc na koniec dochodzę do wina.  Razu pewnego, w pięknym miasteczku Bevagna, obok którego święty Franciszek głosił ptakom kazanie (o tym muszę też kiedyś napisać), zamówiliśmy obiad w osterii (zainteresowanym mogę podać nazwę pod warunkiem skomentowania bloga lub zamówienia wina).  Jednym z zamówionych dań, jak z trudem odczytaliśmy, był szaszłyk z dzika.  Trafił na stół, bo chcieliśmy się zemścić na dziczym rodzie za buta, którego nam zżarły poprzedniej nocy - nie powinniśmy byli zostawiać zapoconych buciorów przed drzwiami, ich zapach przyciągnął te nocne bestie!  Między kawałkami mięsa, które wyglądało na wieprzowinę, nadziane były byty, które zidentyfikowaliśmy dopiero po zjedzeniu kilku w całości; były to pisklęta chyba wróbla, a może gołębia.  Nie doceniliśmy jednak przewag tego ekstremalnego dania, bo kucharz wszystkie potrawy posypał grubą ziołową solą.  Wielkością pieczone ptaszki przypominały moje mysikróliki.  Choć sam w życiu nie wpadłbym na pomysł, że te maleństwa można zjadać, ba, że można je serwować w restauracjach, muszę przyznać, że z uznaniem niejakim myślę o mieszkańcach ziem włoskich: nadal żyją wraz ze swą naturą i historią, bo czymże innym może być mały ptaszek nadziany na patyk, jak nie wspomnieniem biedy okrutnej, zmuszającej do zjadania wszystkiego, co tylko jadalne? 

W takich razach sprawdza się moja maksyma, że nieważne co jesz, ważne czym popijesz.  Sagrantino zmaże każdy chybiony smak czy przyprawę.  Sagrantino wystarczy za każdą potrawę.

sobota, 17 maja 2014

Sagrantino


Ostatnie zdanie poprzedniej notatki miało mieć wydźwięk Hitchcock'owskiego suspensu. 

Gdyby Agostino chciał produkować wino zgodnie z regułami Sagrantino di Montefalco, pewnie by mógł, bo jego pola chyba jeszcze mieszczą się w dozwolonym obszarze.  Nie robi tego jednak, co nie oznacza, że nie korzysta z dobrodziejstw lokalizacji.  Na własne potrzeby wytwarza unikalne wino, chwaląc się, że przewrotnie stosuje zasadę produkcji Rosso di Montefalco.  Otóż Rosso potrzebuje 15% Sagrantino, 60% kochanego przez Włochów Sangiovese, resztą może być na przykład Merlot.  Wino Agostino ma 60% Sagrantino, 15% Sangiovese, co do reszty zaś, pozostaje to tajemnicą.  Takiego trunku pojawia się rocznie około 800 butelek.  Sądzę, że przynajmniej połowę Agostino wypija sam, o czym zaświadcza jego codziennie dobry humor, część daje jako prezent swoim gościom przyjeżdżającym na wakacje do jego agriturismo, a część sprzedaje sąsiadom prowadzącym restauracje w miasteczku.  Jedną taką flaszkę wypiliśmy u sąsiada w jego czymś w rodzaju restauracji, na szczycie góry, której oliwne zbocze należy do Agostino.

 
Piękny to był wieczór, jedzenie przednie i zapierające dech w piersi wieczorne widoki: po lewej Asyż, po prawej Montefalco, po środku dolina ze światłami Foligno i Bevagni.  Trudno wprawdzie było wrócić do domu, po wypiciu flaszki, dróżki tam wąskie, szutrowe i zaskakująco kręte.  Na szczęście policji drogowej na tym odcinku też się raczej nie spodziewaliśmy.

Cóż to jest Sagrantino?  Piszę o nim od jakiegoś czasu i nie mówię.  Teraz powiem: to szczep wina uprawiany jedynie w tej okolicy.  Nigdzie na świecie tego nie znajdziecie! Winogrona Sagrantino są małe, mają grube skórki i są niesamowicie słodkie.  Daje to tym winom moc (Sagrantino z Benincasa ma 16,5% alkoholu), ale jednocześnie sprawia, że aby zrobić z nich dobre wino, potrzebny jest czas.  Moi dostawcy nie sprzedają butelek, które nie poleżałyby przynajmniej 6 lat (w tym około półtora roku w dębowej beczce).  Warto poczekać!

Gruba skórka daje winom wspaniałe taniny, łagodzone przez beczkę i wieloletnią polimeryzację.  Z butelki wylewa się wino bardzo ciemno-rubinowe, o głębokim aromacie owoców i przypraw.  Nożem można by to wino kroić!

Wszystkiego tego dowiadywałem się później, pierwszy kontakt z winem na bazie Sagrantino miałem w postaci Sagrantino di Agostino, najmniejszej apelacji jednego producenta.

środa, 14 maja 2014

Początek

Jak do jeża podchodziłem do komputera, żeby zacząć tu pisać.  Pewnie każdy ma te obawy, strach, żeby nie okazać się grafomanem.  Usprawiedliwiam się więc, że piszę to w celu zdecydowanie merkantylnym, chcę tym blogiem przypominać, tym, którzy tu zajrzą, że mogą u mnie kupić też dobre wino.

Ponieważ nie jestem win znawcą, a jedynie smakoszem, moje notatki zapewne nie będą profesjonalnym opisem oferty, z jaką pojawiam się na rynku.  Rozumiejąc swoje braki  na tym polu będę pisał o tym i o owym, nie zawsze tylko o winie.  Powieść z tego pewnie nie powstanie, ale któż w naszych czasach czyta powieści?

Hm, ja czytam...


Agostino na pewno czytałby powieści.  Nie robi tego, bo brakuje mu wskazującego palca prawej ręki i nie ma jak przewracać kartek.  Gdy tak patrzyłem w jego przymrużone i śmiejące się oczy zgadywałem, że rekompensuje sobie ten brak w jakiś inny sposób.  Agostino zamiast czytać powieści pracuje.  Ma pochyłe pole, na którym sieje pszenicę: z niej powstaje farro, włoska kasza podobna do naszego pęczaku.  Dumą Agostino jest strome zbocze obsadzone tysiącem drzew oliwkowych.  Każde z nich jest jak stary przyjaciel, każdemu co rok trzeba przyciąć niepotrzebne gałęzie, każde domaga się pieszczot, pogłaskania, czujnego oka gospodarza, który je przejął po swoim ojcu, a niektóre posadził sam, żeby i po nim coś wiecznego pozostało.  Ze szczytu wzgórza widać szkołę, do której chodził pod koniec lat czterdziestych, szkółkę, małą chałupkę na sąsiedniej górce.  Kilkanaście kilometrów dalej, po lewej, świecą białe kamienie murów Asyżu, w dole sterczy barbarzyńsko wbity w winnicę czerwony ostrosłup Ferrari, który w tym miejscu produkuje swoje słodkie, gazowane napoje marnując winogrona, po prawej zaś na wzgórku przysiadło Montefalco, gdzie ponoć z sokołami polował ryży Barbarossa.  Agostino opowiada tym, co chcą słuchać jak to kiedyś, gdy był jeszcze dzieckiem, z tego oliwnego gaju obserwował bombardowanie Foligno, miasta w dolinie, ważnego węzła kolejowego.  Czy można mu wierzyć?  Czy trzylatek zapamiętałby amerykańskie bombowce niszczące oprócz torów starożytne mury nieszczęsnej mieściny? Ja wierzę, ludzie o takich rękach nie opowiadają bajek.

Czerwony pal Ferrari wyznacza północną granicę apelacji Sagrantino di Montefalco.